Rozdział 4

When September Ends

4.

from her heart’s apocalypse *)

 

Życie nie składa się z samych dobrych chwil ani jedynie z tych przykrych. Truizm, czy też raczej stara prawda od zawsze na zawsze funkcjonująca w przyrodzie. Każdemu trafiają się dni, kiedy nie wiadomo, w co najpierw włożyć ręce, bo tyle kumuluje się rzeczy do zrobienia, i takie ciągnące się w nieskończoność jak rozgotowany makaron. Wypełnione wrażeniami, ale i nudne, gdy po prostu nie dzieje się nic: ani miłego ani nieprzyjemnego. Prawem statystyki Alyshia przyjmowała, że i na nią przypadają te rozgotowane czy puste dni, jednak kiedy ostatnio taki przeżyła? Odkąd zamieszkały z nią pewne dwie blondynki – ani jednego.

— Widziałaś mój niebieski szal?

Heather jedną ręką upychała podręczniki w torbie, która nie pozwalała się domknąć, a drugą przetrząsała zawartość szuflady w poszukiwaniu zaginionego szalika. Przestrzeń wokół niej niemal iskrzyła od napięcia, jakie towarzyszyło nerwowym ruchom. Minęła dwunasta czterdzieści pięć i za piętnaście minut zaczynały się pierwsze zajęcia, a ona wciąż była w domu. I do tego niekompletnie ubrana i z książkami wysypującymi się z torby, która – sądząc po wymiarach – powinna pomieścić dwa razy tyle rzeczy. A przecież w drodze ze stażu do szkoły miała wstąpić do mieszkania dosłownie na pięć minut: po torbę i żeby cmoknąć Maddie w buźkę. Skończyło się na pośpiesznej zmianie ubrania, gdy sok z dziecięcej butelki znalazł się na jej koszuli, dżinsach, apaszce i nawet we włosach.

— Sprawdź na suszarce.

Alyshia zdążyła już się przyzwyczaić do tego, że zwykle kryzys gonił kryzys w ich niewielkim lokum, a chaos to tutaj stan naturalny. Z łatwością oparła się atmosferze nerwówki. Starannie dopięła ubranko Maddie – małą też trzeba było przebrać, po czym wzięła torbę od Heather i sama zaczęła przekładać książki tak, żeby się pomieściły. Heather wypadła z pokoju do łazienki. Wróciła, okręcając szal wokół szyi.

— Jeszcze tylko rękawiczki. Bezpieczne butelki, też mi coś…!

Alyshia wcisnęła jej w ręce zapiętą torbę, kurtkę i rękawiczki, które wyjęła z kieszeni wiszącego przy drzwiach płaszcza.

— Bierz moje i znikaj.

Heather była już w progu, kiedy niespodziewanie zawróciła do pokoju. Przyklęknęła przed Maddie, która obserwowała mamę z siedziska głębokiego fotela, i pogłaskała ją po zaczerwienionym od wcześniejszego płaczu policzku. Niecałe trzy stopy wzrostu, a głos jak u syreny strażackiej! Taka sama moc i nawet podobna, stawiająca włosy na karku częstotliwość. Alyshia nie mogła się temu nadziwić.

— Mamusia wie, że nie chciałaś przebarwić wszystkich ubrań na żółto. Jesteś mądrą dziewczynką, do tego użyłabyś kredek, prawda? — Heather pocałowała małą i podniosła się z podłogi. — Fotel też jest mokry.

— Idźże wreszcie!

Alyshia odetchnęła głęboko, kiedy za młodszą siostrą zamknęły się w końcu drzwi.

— Eh, ta twoja mamuśka… — Wróciła do fotela, gdzie Maddie grzecznie siedziała, może onieśmielona szaleńczą bieganiną Heather, której sama była przyczyną. — Co my z nią mamy, prawda, mała?

Zdjęła dziewczynkę z fotela, żeby przypadkiem znowu nie zmoczyła ubrania na wyraźnie rysującej się na obiciu plamie po soku.

— Powiem ci, co zrobimy: pozbieramy rzeczy mamy, włożymy je do pralki, zetrzemy podłogę i spróbujemy uratować fotel, a potem ubierzemy się cieplutko i pójdziemy z ciocią Kirsten na zakupy, co ty na to?

Maddie nie potrzebowała dalszych dyspozycji: od razu znalazła się między ubraniami mamy. Podniosła jedno i wyciągnęła rączkę do cioci, która zabrała od niej mokrą apaszkę. Sięgnęła po drugie, zaplątując się przy okazji w dżinsy Heather. Najwyraźniej taki plan jej się spodobał. Alyshia kiwnęła głową z satysfakcją.

Oczywiście Maddie swoim zwyczajem nawet kiedy pomagała to wchodziła pod nogi, skrzat niewysoki, ale Alyshii w niczym to nie przeszkadzało. Nie z takim nieporządkiem już sobie we dwie tutaj radziły.

*

Kiedy Kirsten dzwoniła do Alyshii z pytaniem, czy ma wolne popołudnie, sama była zdziwiona przemożną chęcią spotkania. Za sobą miały już jedno: tamten umówiony przez Heather lunch. Niewiele, ale wystarczyło, żeby nawiązała się nić sympatii. Niewykluczone, że brakowało jej tutaj żeńskiego towarzystwa.

Will był dobrym kompanem i we trójkę spędzili niejeden przyjemny wieczór, ale szczerze wątpiła, żeby w swojej przyjaźni posunął się tak daleko, by zrobić z nią rundkę po babskich sklepach – z ciuchami, z kosmetykami, z bielizną… Bardziej dla żartu niż na poważnie zaproponowała im obu wspólne wyjście, ale zgodnie z przewidywaniami odmówili. Will wymówił się pracą, a Tunny… Tunny, jak do tej pory, ani razu nie uległ jej namowom do wyjścia z domu. Cofali się tutaj, cofali w postępach, bo przed przyjazdem do Jingletown Tunny nie miał aż tak silnej potrzeby odizolowania się od świata. Może Alan Davis nie miał racji, może to jednak był błąd, kierować się sugestią przydzielonego przez wojsko psychoterapeuty bez konsultacji z kimś jeszcze…

Siedząc na brzegu ławki w parkowej alejce, Kirsten przyglądała się ludziom, zastanawiając się, ilu z nich to dawni znajomi – może rodzina? – Tunny’ego. Jak na tę porę dnia i pogodę – lekkie ocieplenie zmieniające zmarzniętą ziemię w śniegowo–błotną maź – panował tu spory ruch, choć niespieszny, miarowy. Kobiety z wózkami, spacerujący właściciele psów, trzymające się za ręce pary, dzieciaki po szkole nie chcące jeszcze wracać do domu, przechodnie skracający sobie drogę przez park… Co chwilę ktoś przystawał z kimś innym, żeby wymienić uścisk dłoni i parę słów. Kilkukrotnie pochwyciła czyjś wzrok; tak jak oni byli obiektem jej obserwacji, tak ona stawała się celem ich spojrzeń. W Baltimore, skąd pochodziła, takie rzeczy się nie zdarzały – nie dlatego, że ludzie byli zbyt skoncentrowani jedynie na sobie albo szaleńczo zagonieni, tylko dlatego, że w wielkich miejskich skupiskach wszyscy byli sobie obcy. Jinletown nie było aż tak małe, by każdy znał każdego, ale i tak miała wrażenie, że obcą jest tutaj tylko ona.

A jednak zdążyła już polubić to miejsce. Wbrew temu, co mówił jej Tunny, Jingletown było ładne: z ośnieżonym parkiem, gdzie zziębnięte kaczki zasiedlały staw, ze szpalerami starych drzew wzdłuż ulic i kolorowymi łańcuchami lampek rozwieszonymi pomiędzy latarniami. Było tu spokojnie. I tak zwyczajnie, bez fajerwerków, bez nagłych zmian. Chyba odpowiadało jej tempo, w jakim żyło to miasteczko.

Z torebki doleciała znajoma melodia i Kirsten sięgnęła po telefon. Uśmiechnęła się nikle, gdy na wyświetlaczu zamigało imię: Libby. Dawno nie rozmawiały. A Libby już planowała swoją kolejną turę. Odebrała, chcąc się podzielić dobrym nastrojem, w jaki wprawiło ją to miejsce, i spokojem, który jej się tutaj udzielił. Zwłaszcza tego ostatniego nigdy nie było dla nich za dużo.

*

Gdy Alyshia razem z Maddie odnalazły Kirsten w parku, ta siedziała na brzegu odśnieżonej ławki, przyciskając do ucha telefon. Sprawiała wrażenie, jakby chciała zająć jak najmniej miejsca, może odsunąć się na tyle, na ile to możliwe, od mijających ją ludzi. Alyshia zatrzymała się z wózkiem w pewnym oddaleniu, by pozwolić jej w spokoju dokończyć prowadzoną rozmowę.

Nie umknęło jej, gdy Kirsten w bardzo charakterystyczny sposób wierzchem dłoni otarła policzek.

Maddie oczywiście nie potrafiła usiedzieć spokojnie, gdy nic się nie działo, więc Alyshia podjechała wózkiem do brzegu sztucznego jeziorka, żeby pokazać jej nastroszone kaczki, dzielnie pływające w lodowatej wodzie. Podawała dziewczynce kawałki suchej bułki, żeby mogła pokarmić ptaki. Sama też rzucała, bo bułka Maddie upadała zwykle prosto w śnieżną breję przy samym wózku, a mała miała prawdziwą frajdę dopiero wtedy, gdy widziała, jak kaczki wyławiają jedzenie z wody, czasem nawet po nie nurkując.

Kirsten wkrótce do nich dołączyła i jej też Alyshia podała bułkę, i przez kilka minut wszystkie trzy były skupione na dokarmianiu miejskiej fauny. Kirsten pierwsza przerwała ciszę, gdy już zabrakło im bułki do rzucania.

— Przepraszam, że musiałyście czekać.

Alyshia zawróciła wózkiem na rozmokniętą ścieżkę, co spotkało się z niezadowoleniem Maddie, która rozstawała się z “ptaszkami” bardzo niechętnie. Jej protesty ustały, gdy już ruszyły alejką w stronę ozdobnej, żelaznej bramy parku. Wokół znalazło się tylu ludzi, tyle nowych rzeczy do obserwacji!

— Nic nie szkodzi. My dwie mamy czas, prawda, mała? — Maddie nie potwierdziła, zbyt zaaferowana rozszczekanym miniaturowym pieskiem, który biegał w śniegu, plącząc długą smycz wokół nóg swojej właścicielki. Alyshia dyskretnie zerknęła na Kirsten, na jej wciąż trochę za bardzo błyszczące oczy. — Trudna rozmowa?

Kirsten potrząsnęła głową i uśmiechnęła się nieznacznie.

— Nie. Wyczerpująca, to prawda. Wyobrażam sobie, jak muszę teraz wyglądać, ale wszystko jest w porządku. — Odruchowo znowu przesunęła dłonią w rękawiczce po policzkach.

— Tusz się trzyma — uspokoiła ją żartobliwie Alyshia, na co Kirsten uśmiechnęła się nieco wyraźniej.

— To była koleżanka ze zmiany — mówiła dalej. — Libby. Regularnie sprawdza, jak sobie radzimy.

— Ty i Tunny?

Kirsten kiwnęła głową. Zatrzymała wzrok na dwóch nastoletnich dziewczynkach w kolorowych puchowych kurtkach i króciutkich, kraciastych spódniczkach. Zdawała się jednak ani ich nie widzieć, ani nie słyszeć ożywionej, wypełnionej śmiechami rozmowy.

— Libby… Ona pierwsza zajęła się Tunnym, kiedy… W zasadzie trafił do mnie, ale Libby nie pozwoliła mi… Miała rację oczywiście, ale nie masz pojęcia, jak ciężko mi było ustąpić jej miejsca.

— Nie mam — zgodziła się Alyshia. Wyobraźnia podsuwała jej obrazy znane z filmów, a nawet z telewizyjnych wiadomości, a towarzyszące im uczucie rozbudziło w niej nieprzyjemny dreszcz, ale z pewnością nijak się to miało do rzeczywistości, która stała się udziałem Kirsten. — Jak to jest być… tam? Tak na co dzień? Nie wiem, czy ja bym tak potrafiła, tak jak ty i inne dziewczyny.

Gdy Kirsten odpowiadała, nie sprawiała wrażenia zatraconej w przeszłości, co Alyshia przywitała z ulgą. Bo jak miałaby się zmierzyć ze wspomnieniem dnia, gdy tamta pielęgniarka, Libby, odsunęła Kirsten od rannego Clarke’a? Niewiele wiedziała jeszcze o dziewczynie idącej u jej boku, nic – o tym, co pozostawiły po sobie dni spędzone na pracy wśród żołnierzy, po drugiej stronie globu, w kraju ogarniętym wojną.

— A jak to jest w szpitalu wśród chorych potrzebujących twojej uwagi i twojej pomocy? Na tym polega praca pielęgniarki: na opiece. Niczego innego od ciebie nie wymagają.

— Skoro tak, to dlaczego akurat wojsko? Tam musi być inaczej, prawda?

Niewyparzony język; Heather zawsze powtarzała, że Aly za dużo mówi i nie uważa na granice, które przekracza. Tak, lepiej byłoby zarzucić temat, bo to niebezpieczny, obcy grunt, ale Alyshia naprawdę chciała wiedzieć. Nie wiedziała dlaczego, ale naprawdę chciała ją poznać.

— Dlaczego tak? W wojsku lepiej płacą niż w miejskim szpitalu. Jesteś oficerem. Sprawdzisz się. Nigdzie nie zdobędziesz podobnego doświadczenia. Teraz wszystkie ośrodki medyczne w kraju stoją przede mną otworem.

— To wszystko?

Kirsten znów się uśmiechnęła, nikle, trochę zagadkowo.

— A co więcej chciałabyś usłyszeć?

No właśnie, na jaką odpowiedź czekała? Pełną patriotyzmu odę do miłości ojczyzny? Do wiernej służby Gwieździstemu Sztandarowi?

— Wiesz, ci chłopcy, którzy się zgłaszają… Trafiają tak daleko od domu. Ktoś musi tam mieć na nich oko.

Alyshia kiwnęła głową, bo w to już łatwiej było jej uwierzyć.

— Kiedy dotarła do nas wiadomość o tym, że Clarke się zaciągnął, nikt nie chciał słuchać. Wszyscy uznali to za plotkę, naprawdę nietrafiony żart. Ta cała ich grupa od zawsze balansowała na granicy anarchii. I co? Teraz, tak nagle, ni z tego, ni z owego mundur? Rozkazy? Do tego strzelanie do ludzi gdzieś na drugim końcu świata? Może gdyby to było zaraz po 9/11, wtedy nasi by zrozumieli – znalazło się kilku takich w Jingletown, którzy na tej fali trafili do wojska. Ale ta banda? Nigdy.

— Tunny dobrze wygląda w mundurze — zażartowała Kirsten.

Alyshia popatrzyła na nią uważnie.

— Teraz… Kiedy tak się wszystko skończyło… Nie żałujesz…?

— Czego…? Że się zaciągnęłam? Że on to zrobił…? Że się poznaliśmy? — odpowiedziała pytaniami Kirsten. Opuściła wzrok na ścieżkę. Zastanowiła się. —Nie wiem, co ci powiedzieć. Oczywiście, że chciałabym, żeby nigdy go to nie spotkało. Żeby nic podobnego nie spotkało żadnego z naszych chłopców. Żeby nie odnosili ran, żeby nie ginęli. Można mówić, że taka jest wojna, że sami się na to pisali, wiedzieli, co ich może czekać. Nieprawda. Większość nie wie, nie wierzy, dopiero gdy na własne oczy zobaczą… Oficerowie rekrutujący obiecują im tyle rzeczy: przygodę, pieniądze, powodzenie, honor bohatera – widziałaś tę reklamę piechociarzy z rycerzem w lśniącej zbroi pokonującym odziane w czerń Zło? — Kirsten zaśmiała się gorzko. — Do kogo mam mieć pretensje? Do tych, którzy strzelają do naszych żołnierzy? Do tych, którzy ich posyłają na linię strzału? Tych, którzy tę linię tworzą w swoich jasno oświetlonych gabinetach przy mahoniowych stołach? Gdzie w łańcuchu wydarzeń szukać winnych? Do którego momentu się cofnąć? Zatrzymać się przy tym człowieku, który zakopał w ziemi ładunek, który wystrzelił z granatnika, i który wierzy, że tyle wystarczy, by czekała go wieczna szczęśliwość w ich niebie, czy iść dalej?

Alyshia zatrzymała się. Kirsten zrobiła jeszcze kilka kroków do przodu, ale też przystanęła. Jak wcześniej, przetarła dłonią twarz. Alyshia się nie odezwała, i Kirsten mówiła dalej.

— Wiem, upraszczam… Ale wciąż jeszcze są takie noce, gdy leżę, nie mogąc zamknąć oczu, i w kółko zadaję sobie pytanie: dlaczego Tony, dlaczego to musiał być on. Dlaczego nie ktoś inny. Marvell. Kapral Jackson. Sanchez… Też tam byli, wyszli z siniakami. Albo inaczej: dlaczego nie mogło skończyć się na tych, którzy zginęli. I wiesz? Nie czuję się winna. A powinnam. I powinnam być szczęśliwa, że przeżył to piekło, bo przecież tylu chłopcom się nie udało, również wtedy, i kto o tym wie lepiej niż ja?

Alyshia ostrożnie wyciągnęła do niej rękę, a potem już zdecydowanie objęła ją i przytuliła. W pierwszej chwili Kirsten odruchowo zesztywniała, ale zaraz rozluźniła się w jej ramionach.

— No już, dziewczynko… Nikt ci nie uwierzy, że mogłabyś źle życzyć tamtym chłopcom. Na pewno nie ja. I na pewno sama w to nie wierzysz.

Kirsten parsknęła cicho. Odsunęła się o pół kroku, ale nie zrzuciła z siebie ramienia Aly.

— Mamy na to nazwę: stadia żałoby. Są nawet do tego schematy, wykresy… Znam to wszystko na pamięć, powtarzam rodzinom moich pacjentów, więcej: staram się przekonać Tunny’ego, że to, co teraz czuje, jest normalne. I co? Kogo ja chcę ratować? Sama ze sobą nie potrafię sobie poradzić…

— Może… Może to za wcześnie, ale chcę, żebyś wiedziała: jeśli będziesz potrzebowała czegoś więcej niż głosu w słuchawce, ja chętnie wysłucham. Niewiele doradzę, o tym też musisz wiedzieć, ale wysłucham.

— I podasz chusteczkę w odpowiednim momencie? — Kirsten zaśmiała się cicho, wyciągając z podsuniętej przez Aly paczki rzeczoną chusteczkę. — Dziękuję. I… przepraszam za tę scenę.

Alyshia uścisnęła ją mocniej i wróciła do wózka – w samą porę, bo Maddie, obserwując je i widząc łzy w oczach Kirsten, sama wyginała już buźkę w podkuwkę, gotowa się przyłączyć. Aly pogłaskała ją i wcisnęła w małe łapki pluszowego królika, który na chwilę zapomniany zawisł niebezpiecznie na krawędzi wózka.

— Dajmy sobie na razie spokój z zakupami i chodźmy usiąść w jakimś spokojnym i przytulnym miejscu. Znam jedno wprost idealne. Do tego świetnie tam gotują.

Kirsten nie protestowała, więc zamiast w kierunku pasażu i galerii handlowej, skręciły w przeciwną stronę.

Mała knajpka z domowym jedzeniem “U Matyldy” znajdowała się na uboczu, z dala od największego ulicznego gwaru. Niewielki budyneczek był wciśnięty pomiędzy wyższe o dwa piętra kamienice, z obu stron oddzielony od nich gęstym, zadbanym żywopłotem, zielonym nawet teraz pod cienką warstwą przybrudzonego śniegu. Z tyłu, za domkiem, znajdowało się podwórze, a na nim – oprócz kilku drewnianych piknikowych stołów – huśtawki, piaskownica, płytkie, zarośnięte trzciną oczko wodne z mostkiem, z którego latem można było obserwować kolorowe ryby.

Usiadły w salce w pobliżu trzaskającego płonącym drewnem kominka z cegły, który emanował przyjemnym ciepłem.

— Pracowałam tu kiedyś — przyznała Alyshia, zdejmując Maddie kurteczkę i szalik. Maddie siedziała w wysokim dziecięcym krzesełku z barierką zabezpieczającą na wypadek nadmiernej ruchliwości takiego kilkunastomiesięcznego brzdąca. Aly założyła jej sprytne ubranko – bluzkę z zapięciem z tyłu, które miało chronić sweterek w trakcie zabawy jedzeniem. Z torebki wyjęła mały samochodzik, który od razu zajął całą uwagę dziewczynki, już wiercącej się niecierpliwie w miejscu.

— Teraz dzielisz swój czas między biuro i Maddie.

Gdy padło imię “Maddie”, samochodzik zakreślił krótki łuk w powietrzu i wylądował na stole przed Kirsten. Kirsten z odpowiednim “wziuuuum” podjechała autkiem po kolorowym obrusie na krzesełko i oddała je małej, która przyjęła zwrot zabawki z widoczną i słyszalną radością.

Alyshia westchnęła ciężko i pogroziła dziewczynce palcem.

— Wstydź się, Maddie. Ładnie to tak atakować ciocię Kirsten plastikowym mustangiem?

Maddie roześmiała się głośniej i wyciągnęła łapkę z zabawką w stronę Kirsten. Widocznie spodobało jej się, jak autko pędziło po stole w jej stronę. Przynajmniej tym razem nie rzucała.

— Nie szkodzi. — Kirsten po raz kolejny wyruszyła w drogę ku Maddie, wykonując kilka szalonych zakrętów na trasie. Gdy samochodzik z powrotem trafił w małe łapki, dziewczynka sama spróbowała takiej jazdy po desce przy krzesełku.

Podeszła do nich kelnerka i Alyshia, nie patrząc nawet do karty, zamówiła posiłek dla nich obu i “to co zwykle” dla Maddie. A potem zaczęła opowiadać o swojej pracy, bawiąc się przez chwilę kolorową figurynką, którą zdjęła z gzymsu kominka. Niemal od razu musiała ją oddać Maddie, bo jej “daj” brzmiało wystarczająco władczo, by się nie spierać.

Obsługa klienta w firmie teletechnicznej może nie stanowiła szczytu zawodowych ambicji, ale była dobrze płatna i do tego z elastycznym grafikiem. Trzy dniówki w biurze jako “pani z okienka” i dwie w obsłudze telefonicznej – a to nawet z domu, jeśli tylko nie była potrzebna na miejscu. Do tego często brała sobotnie i niedzielne dyżury, bo wtedy Heather nie miała ani zajęć, ani praktyk, i w pełni mogła poświęcić swój czas córce. Za te dyżury przysługiwały jej wolne dni w tygodniu i zwykle były to właśnie takie jak dziś, gdy Heather gnała z miejsca na miejsce, obłożona obowiązkami. A opieka nad siostrzenicą nigdy nie była dla Aly obciążeniem.

Kelnerka przyniosła im jedzenie, dla Maddie talerz pełen kluseczek i drobno pokrojonego mięsa. Mała nie potrzebowała sztućców– łapki w zupełności nadawały się do tego, by rozprawić się z obiadem i to bez pomocy cioci. Zapomniana figurynka wróciła na kominek.

Kiedy Alyshia skończyła dzielić się anegdotami ze swojego obecnego miejsca pracy, przeszła do tematu miejskiego ośrodka rozwojowego, gdzie Heather od kilku miesięcy miała staż. Odbywały się tam przeróżne warsztaty i szkolenia, od specjalistycznych po hobbystyczne, dla wszystkich zainteresowanych grup wiekowych z naciskiem na młodzież szkolną i seniorów. Programy były ułożone od wczesnych godzin porannych aż po wieczorne, więc szefostwo szło na rękę dobrze sprawującej się stażystce i pozwalało na elastyczny plan zajęć każdego dnia. Później jako pełnoprawna opiekunka i instruktorka Heather z pewnością będzie miała sztywniejszy grafik, ale odpadną jej zajęcia w studium, więc jakoś się to wszystko poukłada.

— Jeszcze tylko parę miesięcy. Potrzeba jej tego kursu, żeby mogła podjąć pracę w ośrodku na etat.

— Will żyje w przekonaniu, że Heather będzie uczyć dzieci w szkole — wtrąciła Kirsten.

— Wiem. — Alyshia parsknęła ni to lekceważąco, ni z rozbawieniem. — Heather nie wyprowadza go z błędu, może liczy na respekt dla pani nauczycielki? Tak jakby Will kiedykolwiek czuł przed paniami nauczycielkami jakikolwiek respekt… W każdym razie ja też nie zamierzam go uświadamiać. — Zjadły już wszystkie trzy i teraz Alyshia próbowała doprowadzić ucieszoną zabawą z jedzeniem siostrzenicę do porządku. — Rozumiem, że twój wczorajszy telefon i dzisiejsze wyjście to dowód na to, że w końcu masz dość czterech ścian?

— Raczej tego, że to Tunny ma dość mojego upodobania do naszych czterech ścian.

Brwi Alyshii wygięły się w niemym zapytaniu. Już przy ich pierwszym spotkaniu wypłynął ten temat, ale wtedy rozmowa potoczyła się inaczej. “Tunny przetrzymuje cię w domu, co?”, zapytała Alyshia, gdy Kirsten przyznała, że nie zna jeszcze miasta. Twarz Heather stężała, tylko jej oczy zwęziły się lekko na znak, że Aly znów posunęła się za daleko. Alyshia kontynuowała ignorując ostrą reakcję siostry i karcące spojrzenie. Jej ton był lekki i swobodny, gdy wspomniała, jak to Tunny, gdy któraś wpadła mu w oko, nie tracił upatrzonego celu ani na moment z zasięgu wzroku. Wbrew obawom Heather, Kirsten nie poczuła się urażona ani pytaniem, ani dalszymi wyjaśnieniami Alyshii; skitowała jej uwagę śmiechem i wymówiła się jedynie od słowa “przetrzymuje”. Bo przecież było dużo prawdy w tym, co powiedziała Alyshia; ale jeżeli Tunny rzeczywiście nie chciał tracić jej z oczu, to tak samo było i w drugą stronę.

Teraz Kirsten opowiedziała jej o propozycji, jaką otrzymała z miejskiego szpitala. Od końca przyszłego miesiąca zwalnia się miejsce na jednym z oddziałów, a pielęgniarka z jej doświadczeniem byłaby mile widziana w zespole. Nie dała im jeszcze odpowiedzi. I niepotrzebnie powiedziała Tunny’emu o tym, że zastanawia się, co powinna zrobić. Bo odkąd to się stało, Tunny zaczął protestować przeciwko jej ciągłej obecności w domu.

— Wahasz się ze względu na niego?

— Nie. Nie tylko. Tunny sobie radzi. Z niektórymi rzeczami lepiej, niż można by przypuszczać, z innymi nie tak dobrze, jak może powinien, ale najgorsze mamy już chyba za sobą. — Nie chciała teraz poruszać pozostałych kwestii, które były powodem jej wątpliwości, dlatego skierowała rozmowę w innym kierunku. Poza tym była ciekawa reakcji Alyshii. — Will sporo pomaga.

— Will… — Alyshia przewróciła oczami. Było w tym geście trochę niechęci, ale więcej przesadzonej niż szczerej. — Jeśli o kumpli chodzi, to Will zawsze wiedział, jak się zachować. Inaczej było, gdy chodziło o matkę jego dziecka i rzeczone dziecko.

Kirsten zerknęła na Maddie, a potem obrzuciła Alyshię uważnym spojrzeniem. Aly westchnęła ciężko, znów przesadnie.

— Wiem, wiem, nie przy małej. Heather bez przerwy to powtarza. Spokojnie, Maddie szaleje za swoim tatuśkiem i nic, co powie wredna ciotka Aly, tego nie zmieni. A tatuś, żeby oddać mu sprawiedliwość, szaleje za swoją córuchną. Szkoda tylko, że tak późno zdał sobie z tego sprawę. Czasem myślę, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby Will nie został wtedy w mieście. Heather nie byłaby sama – na mnie zawsze może liczyć, cokolwiek by się nie działo. Odcierpiałaby to, naklęła się na niego, wypłakała w poduszkę, a później pozbierałaby się – co nas nie zabija, to nas wzmacnia, tak? Oszczędziliby sobie sporo wzajemnych oskarżeń i wyrzutów, i trzaskania drzwiami.

— Może tak. Ale czy wtedy Maddie miałaby tatę, za którym mogłaby szaleć?

— Lubisz Willa.

Ani to było pytanie, ani oskarżenie. A może w zasadzie jedno i drugie po trosze. Kirsten nie zastanawiała się. Jakakolwiek intencja kryła się za tymi słowami, nie wpływało to na odpowiedź, której Kirsten była pewna.

— Lubię.

Alyshia westchnęła, a to westchnienie przepełnione było rezygnacją.

— No tak, wcale mnie to nie dziwi. Z Willem tak już jest. Nie wiem, jak on to robi, ale większość z tych, którzy zamienią z nim więcej niż dwa zdania, od razu się do niego przekonuje. Heather nie trzeba było nawet tych dwóch zdań, wystarczył głupi uśmiech. Nawet ze mną było podobnie. Tylko kiedy uświadamiam sobie, że to siedem lat… Siedem lat ciągłych rozstań i powrotów. Siedem lat zawracania w głowie mojej siostrze. A gdy przychodzi co do czego, to jedyne, na co stać Willa, to… — Aly urwała, z wyraźnym trudem hamując cisnące się na usta mniej przyjemne słowa. Ale kiedy kontynuowała, nie było w jej głosie tak wielkiej niechęci, jaka wcześniej pojawiła się na krótką chwilę. — Nie wyobrażasz sobie, jaki to był paskudny burdel, te kilka miesięcy przed urodzeniem Maddie. Tak, on naprawdę uwielbia tego małego szkraba, i tak, teraz naprawdę stara się trzymać prostej drogi, ale te ostatnie miesiące? Te siedem lat…? Heather musiała zbić wyjątkowo pechowe lusterko…

Alyshia spojrzała na milczącą Kirsten i od razu zaśmiała się z ulatującą gorzką nutą.

— Nie słuchaj mnie. Zrzęda jest ze mnie nieprzeciętna. Nie mam prawa rzucać cienia na twoją przyjaźń z Willem – a przyjacielem to on potrafi być dobrym, tego mu nie odmówię. Mogę zrzędzić i mogę marudzić, ale wiem, że w końcu on i Heather doprowadzą ten swój bajzel do porządku i wtedy wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, każdy swoim życiem z Maddie jako punktem centralnym. No, mała gotowa. — Alyshia wyjęła na nowo opatuloną w kurtkę i szalik dziewczynkę z krzesełka. — Idziemy?

Zostawiły pieniądze w małej skrzyneczce na stole i wyszły. Wróciły do centrum, Alyshia zaprowadziła Kirsten do sklepu, który chciała jej pokazać. Pożegnały się w okolicach parku i stamtąd każda poszła w swoją stronę.

— Fajną masz nową ciocię, mała — podsumowała Alyshia, znów podając Maddie królika, zanim skończyłby w błocie na chodniku. — Musimy tylko obie o nią zadbać, wiesz?

Maddie, gryząc królika w ucho, nie zgłosiła protestu.

*

Gdy zajęcia dobiegły końca, za oknem szkolnej sali zdążyło się już ściemnić. Sytuacja z torbą i podręcznikami się powtórzyła – wcześniej Heather była zdenerwowana i się spieszyła, teraz dopadło ją zmęczenie. Przekładała i dopasowywała, żałując, że nie ma tu Alyshii, która znów uratowałaby sytuację. Tylko dzięki niej, i Heather ani na moment o tym nie zapominała, nie była zmuszona do zamknięcia się w domu razem z Maddie wśród pieluch i pluszaków, żyjąc jedynie z zasiłku na dziecko, ani, co gorsza, do oddania małej do żłobka już miesiąc po urodzeniu.

W końcu udało jej się dopiąć zamek. Alyshia musiała mieć na to jakiś trik, nie było możliwości zrobienia tego bezboleśnie i szybko, nawet bez pośpiechu i nerwówki, jakie towarzyszyły jej wyjściu na lekcje.

Tym sposobem opuściła salę – i budynek – jako ostatnia ze swojej grupy. Na placu przed szkołą nie było już nikogo poza samotną postacią przy wejściu na parking, które musiała minąć, żeby znaleźć się na chodniku. Mężczyzna z widoczną w ruchach niecierpliwością przemierzał krótki odcinek od szlabanu przy wjeździe do budki ochrony. Jingletown było spokojną mieściną, pogrążoną w marazmie i uśpieniu, ale na przestrzeni lat zdarzyło się tu kilka poważnych przypadków wandalizmu i ostatnimi czasy władze szkoły zdecydowały się wesprzeć pilnującego porządku woźnego fachową pomocą z zewnątrz. O tej porze budka była pusta; strażnicza służba obejmowała jedynie nocną zmianę, która rozpoczynała się za dobrą godzinę, o ósmej. Mężczyzna nie wydał jej się zagrożeniem. Oczywiście to, że nie górował nad nią zbytnio wzrostem, czy też to, że był raczej elegancko ubrany, nie uśpiło jej instynktu. Po prostu, nawet pomimo kryjącego jego rysy mroku, sprawiał wrażenie znajomego. Uszła jeszcze kilka kroków i – tak. Teraz miała już pewność. Zatrzymała się, kiedy jej pole widzenia przesłonił duży bukiet, złożony z egzotycznych, szklarniowych kwiatów, a ją samą owiał intensywny zapach, niespotykany o tej porze roku. Bukiet znajdował się w dłoniach Miguela.

— Najpiękniejsze kwiaty dla najpiękniejszej dziewczyny.

— Co ty tu robisz? — zapytała, wsuwając nos między rozbite, kwietne kielichy. Kwiaty były przepiękne. I musiały być drogie – niewyobrażalnie drogie. Sponad nich spojrzała na Miguela, na którego twarzy gościł szeroki, ujmujący uśmiech. Sama też się uśmiechnęła, chociaż nie mógł tego zobaczyć.

— Porywam cię na romantyczną kolację?

Cień niepewności w ciemnych oczach Miguela i to, w jaki sposób schował dłonie w kieszeniach kurtki, gdy już zabrała od niego bukiet, w jakiś sposób sprawił Heather przyjemność. Miguel, dusza każdego towarzystwa, roztaczający wokół siebie aurę jaśniejącej gwiazdy, z prawa i z lewa zasypywany propozycjami od napalonych fanek, nie brał jej za pewny strzał, liczył się z możliwością odmowy.

I prawidłowo.

— To miłe, naprawdę miłe z twojej strony, ale ja mam dziecko. Mała dziewczynka, Maddie, może pamiętasz? Mój czas nie jest już tylko mój do rozdysponowania. Muszę wracać do domu.

— Jeśli się zgodzisz, to Alyshia zajmie się nią dzisiejszego wieczora — zapewnił ją Miguel z nienaturalną dla niego powagą w głosie. — Wszystko w twoich rękach.

Heather przymknęła oczy. Zapach kwiatów stał się jeszcze wyraźniejszy i mimowolnie uśmiechnęła się szerzej, chociaż intrygi siostry nic a nic jej się nie podobały.

— Czy ty nie powinieneś być gdzieś na drugim końcu kraju w trasie albo w studiu?

— Nie wiesz, jaki jest dzisiaj dzień, prawa?

Zastanowiła się, ale spowity zmęczeniem umysł nie podsunął żadnej odpowiedzi. Potrząsnęła głową.

— Dokładnie trzy lata temu po raz pierwszy spojrzałaś na mnie łaskawszym okiem. Spędziliśmy cudowny weekend w tym maleńkim pensjonacie nad jeziorem. Pamiętasz?

Pamiętała. Wtedy, gdy po kolejnej z ich legendarnych już awantur – które Alyshia dawno temu ochrzciła mianem piątego żywiołu – rozstawali się z Willem, myślała, że to już na dobre. Była wtedy taka wściekła… A teraz nawet nie wiedziała już, o co poszło. Miguel swoim zwyczajem zjawił się gotów wesprzeć ją ramieniem. Nie, nie planowała wypłakiwać się w niczyj rękaw, z pewnością nie w rękaw Miguela. Zamierzała dobrze się bawić. I tak, bawiła się doskonale.

…a dwa tygodnie później Will poszedł po rozum do tej swojej farbowanej łepetyny i przeprosił – z kwiatami, może nie tak bogatymi jak te, które obecnie trzymała w rękach, ale też pachnącymi i też pięknymi. A ona najwyraźniej swój rozum utopiła w tamtym jeziorze, bo i kwiaty, i przeprosiny, i Willa przyjęła. Nie pierwszy raz i nie po raz ostatni. A Miguel… Miguel i tak był już w kolejnej trasie supportując zacniejszych jeszcze wtedy kolegów rockowej sceny.

— Pamiętałeś?

— Nie zapomniałem ani na chwilę. To jedna okazja – rocznica tamtego spotkania. A druga… — Na chwilę niepewność wróciła w jego spojrzeniu i w gestach. — Pół roku temu… bawiliśmy się razem w trasie. Krótko, to prawda, ale wiele to wtedy dla mnie znaczyło.

Heather miała wrażenie, że chciał powiedzieć coś innego. Miała wrażenie, że wiedziała nawet, co.

— Chcesz zaprosić mnie na kolację z okazji rozstania z ojcem mojego dziecka? — zapytała, i nic nie mogła poradzić na to, że wyczuwalny w powietrzu mróz, który wrócił wraz z zapadnięciem zmierzchu, oszronił również i jej słowa.

Miguel znieruchomiał pod wpływem lodowatego spojrzenia. Uśmiech na jego twarzy zaniknął.

— Nie, oczywiście, że nie. Nie pomyślałem o tym w ten sposób, naprawdę. To rzeczywiście nie brzmi dobrze, gdy tak… Gdy tak to ujmujesz.

— Nie pomyślałeś… — Heather mocniej przycisnęła do siebie torbę, gniotąc przy tym kwiaty, o których na moment zdążyła zapomnieć. Przez chwilę miała ochotę je oddać i odejść bez jednego słowa więcej, ale nie, to nie było w jej stylu. — Nie jesteś człowiekiem, który nie zwraca uwagi na takie drobiazgi i oboje o tym wiemy, prawda?

— Heather, zapomnijmy o tym?

Desperacja, jaka rozbrzmiała w głosie Miguela, już jej się nie spodobała, ale jednocześnie zakłuła sumienie, że to właśnie jej słowa były tego przyczyną. Może przesadziła…? Ma za sobą wyczerpujący dzień. Nie myśli jasno.

Miguel tymczasem mówił dalej.

— Pozwól mi sprawić, że o tym zapomnisz? Daj mi szansę?

Z każdym słowem gniew, którego nie miała w kogo wymierzyć – bo czy Miguel rzeczywiście zasłużył na ten atak? – przygasał. W końcu pozostało w niej jedynie zmęczenie.

— Dziękuję za kwiaty. Są przepiękne. Za zaproszenie również dziękuję, ale nie mogę go przyjąć. Miałam bardzo ciężki dzień i jedyne, o czym marzę, to gorąca kąpiel i chwila dla mojego dziecka, zanim pójdzie spać. Dziś niczego nie zamierzam świętować, ale możemy spotkać się kiedy indziej, gdy znów będziesz w mieście.

Miguel milczał przez chwilę, ale w końcu kiwnął głową. Nie mówiąc już nic więcej, Heather wyminęła go i ruszyła w stronę domu. Nie uszła daleko, gdy przy krawężniku chodnika pojawił się samochód.

— Pozwól mi się przynajmniej odwieźć do domu. Obiecuję, że to nie wymówka, żeby uprowadzić cię na tę nieszczęsną kolację. Chcę mieć jedynie pewność, że bezpiecznie trafisz do domu. Nie odmawiaj mi tego.

Heather zastanawiała się tylko chwilę. Było ciemno. Było zimno. Torba ciążyła jej bardziej z każdym kolejnym krokiem. A teraz była już pewna, że Miguel nie zasłużył sobie na wcześniejszy wybuch. Może niefortunnie się wyraził, ale przecież nie była zła na niego. Wsiadła do samochodu.

Tak jak obiecał, odstawił ją pod kamienicę bez żadnych niespodzianek po drodze.

________________

*) Extraordinary Girl, „American Idiot” Green Day

________________
Rozdział 5: good guys don’t wear red, white and blue

Jedna uwaga do wpisu “Rozdział 4

  1. To ja, czytam dalej i komentuję dalej :)
    Bardzo lubię Alyshię – i przez jej relacje z Heather, i przez jej „niewyparzony język”, którego wcale tak nie odbieram. Alyshia pyta bezceremonialnie, nieraz bezpardonowo, może to i chwilami wręcz nietaktowne, ale za to pełne szczerego zainteresowania i gotowości posłuchania, co drugi człowiek myśli. Chyba szczególnie uderzyło mnie to, gdy rozmowa zeszła na Willa. Różnica zdań, odmienny pogląd – tak; ale narzucanie swojej opinii, postawa „moje jest lepsze, bo mojsze” – tego w Alyshii nie ma. I to mi się w niej podoba.
    Świetnie było też zobaczyć Kirsten od innej strony – mniej opanowanej, mniej profesjonalnej, bardziej bezbronnej. Opanowanie i profesjonalizm Kirsten zawsze mi się podobały; ale jednocześnie byłam ciekawa, jakie rzeczy ona musi w samej sobie trzymać na wodzy, z jakimi kosztami musiała się zmierzyć (i nadal musi) po podjęciu takiej właśnie decyzji zawodowo-życiowej. Kirsten w wojsku, Kirsten mówiąca o wojsku, Kirsten wspominająca wojsko – bardzo chcę jeszcze taką Kirsten zobaczyć. Kirsten nawet w chwilach swoich słabości, wahań, niepewności – jest fascynująca.
    Heather też mi się dalej podoba – jest ostrzejsza, w pewien sposób bardziej kanciasta, ale jej kanty i jej chropowatość budzą we mnie szacunek. Miguel wydaje się sympatyczny, więc ciekawa jestem, czy Heather uwzględni go w swoich dalszych życiowych planach. Przyznam jednak, ze najbardziej podoba mi się Heather w tych momentach, gdy widzę ją samą ze sobą albo w towarzystwie córki i siostry, i wcale nie odnoszę wrażenia, że potrzebuje jakiegoś „męskiego ramienia do zaopiekowania”, jak to widziałaby siostra Willa (tak, z rozpędu przeczytałam parę rozdziałów naraz); gdy patrzę na Heather, mam wrażenie, że patrzę na kobietę, która wie, czego chce, wie, jak to zdobyć – i walczy o to. Może dlatego jej kontakt z Kirsten (podobnie jak kontakt Alyshii z Kirsten) wygląda tak… dobrze, po prostu. To są podobne typy kobiet, jeśli chodzi o silny charakter i walkę o coś dla nich ważnego. Takie kobiety się zrozumieją – i takie kobiety potrzebują wsparcia podobnych sobie kobiet. Bo owszem, przyda się chusteczka, uścisk czy pocieszające słowo; ale przede wszystkim przyda się świadomość, że pewne wartości, pewne dążenia się zazębiają, nawet jeśli z wierzchu tego nie widać.
    No i ogromnie szanuję Heather za to, że się nie daje – nie tylko własnym życiowym komplikacjom, ale i cudzym oczekiwaniom („bądź z jakimś facetem / nie bądź z jakimś facetem / prowadź takie życie / nie prowadź takiego życia”).
    Lubię Twoje dziewczyny, bez dwóch zdań – bardzo je lubię.

Skomentuj